Józef był jednym z największych oryginałów, jakich poznałem w trakcie swojego, całkiem już przecież długiego, życia. Przy czym słowa oryginał używam tu w jego pierwotnym znaczeniu, bez pejoratywnej otoczki, która została mu przydana w języku współczesnym. Józef był więc wielkim ekscentrykiem, ale nie dziwakiem. Potrafił zaskakiwać, ale najczęściej w sposób, który budował, a nie rujnował. Exemplum: był jedynym, zapewne, sędzią, który wspiął się powyżej granicy 7000 metrów nad poziom morza.
Zacząć wypada od pierwszego wyrazu tego wspomnienia . Właśnie: Józef, a nie: Józek czy, nie daj Boże, Józio albo Józefek. Józef uważał bowiem, że człowiek zasadniczy, a za takiego się słusznie uważał, nie powinien być przecież „na zewnątrz”, nawet dla osób stosunkowo mu bliskich, Józiem, a nawet Józkiem. Józef lubił więc być Józefem, a nie jakimś jego zdrobnieniem. Dopiero po kilkunastu latach, gdy znaleźliśmy całkiem inną płaszczyznę kontaktu, zaryzykowałem kiedyś: Józeczku, które to określenie bardzo Go rozbawiło i które zaakceptował, stwierdzając „…wiesz, to nawet takie miłe i ciepłe”. Ale to stało się wówczas, gdy już bliżej było do pożegnań niż do takich akceptacji.
Oryginalność Józefa znakomicie ilustruje historia o zielonej marynarce. Gdy wreszcie, po bardzo długich staraniach, żonie udało się namówić Go na kupno nowej marynarki, Józef postawił twardo dwa warunki: dobrze, ale nie będziemy długo włóczyć się po sklepach (zakupy najwyraźniej były dla Niego czynnością wręcz nieznośną, polegającą jedynie na nie dającej się usprawiedliwić stracie czasu), a marynarka ma być ciemnozielona. Po wejściu do pierwszego z salonów odzieżowych, Józef zwrócił się do ekspedientki z wypowiedzianym w energicznym tonie pytaniem: gdzie są rozwieszone zielone marynarki? Gdy otrzymał odpowiedź, że każdy asortyment eksponowany jest nie według kolorów, ale zgodnie z rozmiarami, w charakterystyczny sposób poczerwieniał na twarzy i odrzekł: co za sklep, nie wiedzą gdzie mają zielone marynarki! Czas kończyć te zakupy! I ku zaskoczeniu żony skierował, istotnie, swe kroki ku domowi. A my oglądaliśmy Go nadal w nieśmiertelnej, szarej, tweedowej kreacji. Tej samej, w której przychodził do nas na posiedzenia jeszcze jako prokurator.
Inną charakterystyczną cechą Józefa było umiarkowane samotnictwo. Umiarkowane, bo dla tych nielicznych osób, którym udało się przebić przez demonstrowany przez Józefa pancerzyk nieprzystępności, znajdował On nie tylko czas, ale i serce. Zdecydowanie jednak nie lubił gwaru, głośnego śmiechu, a nawet podniesionych głosów. Dlatego preferował kawę parzoną, jak przed kilkunastu i kilkudziesięciu laty, zawsze „po turecku”, w ulubionej szklance. Pił ją zaś w Swoim pokoju, pomimo to, że w sędziowskiej kawiarence czekało na Niego kilkanaście rodzajów znakomicie przyrządzanego, na różne sposoby, tego napoju oraz co najmniej kilka życzliwych Mu osób.
Dwa słowa o tym, w jaki sposób Józef znalazł się w naszym gronie. Na początku lat dziewięćdziesiątych, „nowa” Izba Karna „nowego” Sądu Najwyższego liczyła niewiele ponad 10 osób, a pracy nam zaiste nie brakowało. Rozglądaliśmy się zatem za kandydatami, którzy powiększyć mogą nasze szeregi. Jedną z pierwszych osób, na które zwróciliśmy uwagę, był właśnie Józef, który – jako prokurator Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie delegowany do Ministerstwa Sprawiedliwości – przychodził na rozprawy i posiedzenia, reprezentując Prokuratora Generalnego. Prokurator Skwierawski był zawsze perfekcyjnie przygotowany do spraw i służył nam bardzo rzetelną pomocą. Na milę dało się poznać znakomitego prawnika. Dlatego „dyplomatycznymi” kanałami przekazaliśmy informację, że Jego kandydatura byłaby nader mile widziana i miałaby duże szanse powodzenia. Józef był jednak człowiekiem skromnym i przez parę lat tymi samymi kanałami odpowiadał, że byłby to dla niego wielki zaszczyt, ale nie jest przekonany, czy sprostałby ciężarowi służby sędziowskiej. Zdecydował się dopiero w 1996 roku, a Jego kandydatura zyskała akceptację zarówno Zgromadzenia Ogólnego sędziów Sądu Najwyższego, jak i Krajowej Rady Sądownictwa, pomimo bardzo ostrej konkurencji. Józef pokonał wówczas między innymi kilku renomowanych profesorów prawa. Dodajmy, że po 1990 roku był jedynym prokuratorem, który został przyjęty do naszej Izby.
Nigdy nie żałowaliśmy tego wyboru. Pomimo to, że od pierwszych wspólnych sesji wiedzieliśmy, iż orzekać z Józefem nie będzie łatwo. I to nie tylko dlatego, że chcąc polemizować z Jego poglądem – co zdarzało się nader rzadko – należało starannie dobierać słowa, aby Go nie urazić, bo nerwy miał Józef przecież „na wierzchu”. Przede wszystkim dlatego, że był bardzo trudnym partnerem. Ponieważ bardzo wiele wymagał od Siebie, miał prawo równie wiele wymagać od innych. No i wymagał. Czasem, przy nieco odmiennej technice pracy – a tę przecież wypracowujemy przez lata, dostosowując ją do naszych osobistych predyspozycji i skłonności – trudno było zaspokoić Jego oczekiwania. Te notatki do sprawy, sporządzane przez Józefa… Co ja piszę: notatki, to były – nawet w procesach niezbyt skomplikowanych – tasiemcowe wyciągi i konspekty. Było w nich wszystko, co należało wiedzieć o sprawie, a nawet o wiele więcej. Zawsze uwiecznione starannym maczkiem, piórem lub długopisem, nigdy w formie maszynopisu, czy – także już w erze skomputeryzowania Sądu Najwyższego – w formie np. wydruku z elektronicznej bazy danych.
Był Józef sędzią wybitnym jednak nie tylko dzięki Swojej mrówczej pracowitości. Był sędzią niezapomnianym przede wszystkim dlatego, że czuł i wiedział, iż w trudnych sprawach tradycyjne instrumentarium prawa karnego może okazać się niedoskonałe, a wówczas konieczne jest sięgnięcie – odwołując się do klasyfikacji Dworkina – już nie tylko do reguł (rules), ale także do zasad (principles) i wskazówek (policies) prawa oraz podjęcie próby zdekodowania normy nie tylko z odwołaniem się do suchej treści przepisu, ale również do reguł mądrości i sprawiedliwości. Czuł zatem Józef, że co prawda ius bez lex współcześnie istnieć nie może, ale także i to, że lex bez ius może okazać się na tyle bezduszne, iż sędzia okaże się w uwikłaniach konkretnej sprawy bezradny. Dlatego też potrafił wymagać od współwotantów, aby argumentacyjny dyskurs prawniczy łączyć z dyskursem aksjologicznym. Większości z nas bardzo będzie brakowało takich narad z Józefem.
Gdy ponadprzeciętnym nakładem sił i kosztem równie rzadko spotykanego zaangażowania emocjonalnego sędzia Skwierawski docierał już do celu, to jest do orzeczenia określonej treści, nie kończył dzieła. Był bowiem perfekcjonistą także, a może przede wszystkim, na ostatnim etapie pracy, to jest przy pisaniu uzasadnień wyroków i postanowień. Uzasadnienia – sporządzone zawsze nienaganną polszczyzną, z wyraźną skłonnością do języka tradycyjnego, a nawet czasami do archaizmów, które jednak tylko dodawały wywodowi smaku – wychodzące spod pióra Józefa, były zawsze „dopieszczone” do ostatniej litery. Nigdy nie będę się już czuł tak bezpiecznie, jak wówczas, gdy składałem podpis pod uzasadnieniem w sprawie, której sprawozdawcą był sędzia Skwierawski i której pisemne motywy poddał przede mną korekcie właśnie On.
Wybitni sędziowie pozostawiają po sobie sprawy, które już zawsze będą łączone z ich nazwiskiem. Kilka takich spraw będzie w przyszłości wspominane z odwoływaniem się do personaliów Józefa. Wymienię tu trzy. Pierwszą jest proces, w którym zajął On stanowisko w sporze co do zakresu dziennikarskiego obowiązku weryfikacji twierdzeń rozpowszechnianych w środkach społecznego przekazu, zasadnie wywodząc, że „…naruszanie godności i dobrego imienia przez podnoszenie i rozgłaszanie nieprawdziwych zarzutów ma w naszym kręgu cywilizacyjno-kulturowym jednoznacznie negatywną ocenę z powodu fundamentalnych racji moralnych i etycznych. W tym zatem zakresie ingerencja prawa – respektującego te racje – w niczym nie narusza wolności wypowiedzi, która nie jest przecież równoznaczna z prawem do całkowitej dowolności, ani zgodą na działanie wolnego rynku werbalnego zła, lecz pozytywną wartością dojrzałej i odpowiedzialnej wolności. Nieprawda nie realizuje idei wolności wypowiedzi i nie służy żadnej innej wartości, a więc i obronie społecznie uzasadnionego interesu, bo czynienie zła nie przysparza dobra. Nie oczekuje jej również odbiorca informacji, skoro nie urzeczywistnia jego prawa do informacji rzetelnej, lecz lekceważy go, dezinformuje i traktuje przedmiotowo. Nieprawda sprzeniewierza się idei wolności wypowiedzi, deprecjonując samą jej istotę. Inne rozumienie swobody wyrażania poglądów, w tym prawa do krytyki, wyrażałoby aprobatę dla stałego obniżania kulturowych standardów oraz redukcji poziomu przyzwoitości, wrażliwości i odpowiedzialności”. Precyzyjną prawniczą argumentację, wykazującą całkowitą bezzasadność zarzutu, iż oto na gruncie konkretnej sprawy miałoby dojść do pogwałcenia wolności wypowiedzi, zakończył zaś słowami, które powinny głęboko zapaść w sumienie każdego, kto profesjonalnie posługuje się słowem mówionym lub pisanym: „…o prawdę, przestrzeganie zasad, uznanie dla ogólnych czy własnych interesów najlepiej zabiegać sposobami i środkami, które nie budzą moralnego sprzeciwu i są zgodne z prawem. Prawdziwe przedstawianie omawianych zjawisk, a zwłaszcza osób, jest najpewniejszym, zawsze wolnym od ingerencji prawa sposobem realizacji wolności słowa i prawa do krytyki. Jest natomiast oczywiste, że prawo nie może akceptować bezprawia, także wtedy, kiedy przybiera ono postać koniunkturalnego czy relatywistycznego zacierania różnicy między tym co zgodne, a tym co sprzeczne z czytelną i niekontrowersyjną aksjologicznie normą”. Drugą jest ta, w której Józef przeprowadził wywód, z którego wynikało, iż samo tylko użycie w przepisie liczby pojedynczej czy mnogiej nie może stanowić argumentu rozstrzygającego co do intencji ustawodawcy w zakresie liczbowego określenia desygnatów niezbędnych dla uznania, że zostały wypełnione ustawowe znamiona typu czynu zabronionego. Rzecz dotyczyła, przypomnijmy, tego, czy zwrot „charty rasowe lub ich mieszańce” obejmuje także jednego psa tej rasy lub jego mieszańca. Końcowe fragmenty uzasadnienia w pełni oddają to, jakimi perełkami potrafiły skrzyć się teksty wychodzące spod Jego pióra: „…wolno w tym miejscu przytoczyć – nie naruszając charakteru niniejszej wypowiedzi – odnotowane przez M. Samuela Lindego w jego Słowniku języka polskiego (Lwów 1854, wydanie drugie, poprawne i pomnożone) pod hasłem "chart" cytaty z dawnych tekstów: "na zające trzeba psów bardzo prędkich, którzyby gonili a dodzierżeli, jako są chartowie (Crescencjusz, Księgi o gospodarstwie, 1549) – ale także: "kota na myszy, na zające charta" (Monitor Warszawski, 1764–1784). Starożytni znawcy problemu doceniali więc wartość i jednego charta, co jest historycznym, interesującym przyczynkiem do rozważań natury funkcjonalnej”. Po trzecie, a osobiście ten właśnie judykat Józefa cenię najbardziej, to właśnie On, jako sędzia sprawozdawca, zapoczątkował linię orzecznictwa, w której Sąd Najwyższy stara się maksymalnie przesunąć granicę pełnej prawno-karnej ochrony zdrowia i życia dziecka nienarodzonego. Od podjęcia tej uchwały, z Izby Karnej płynie jasne i spójne przesłanie aksjologiczne pozostające w zgodzie z przekazami współczesnej medycyny ale i – co szczególnie ważne dla prawnika – z materią normatywną. Sąd Najwyższy szanuje wolę ustawodawcy wyrażoną lex lata co do zróżnicowania stopnia intensywności ochrony życia w zależności od etapu jego rozwoju, z drugiej jednak strony wskazuje, że sam tylko postęp nauk przyrodniczych i medycznych, a nie względy natury światopoglądowej, de lege ferenda mogą skłonić do przewartościowania poglądów dotyczących zasadności takiego zróżnicowania.
W okresie choroby Józefa, a od pewnego momentu także Józeczka, bardzo – choć niestety głównie w drodze mailowej wymiany myśli – zbliżyliśmy się do siebie. Żałuję dziś, że tak późno. Poznałem bowiem wtedy nie tylko suchego prawnika, ale także człowieka wielu pasji i zainteresowań, a nawet wrażliwego poetę. Ale o tym tylko wzmianka, bo Józef traktował swoje interesujące próby literackie jakby nieco wstydliwie. Wówczas to, z naprawdę ważnych spraw różniło nas chyba tylko przekonanie, co jest TAM. Mam nadzieję, że to z wrodzonej przekory Józef bardziej wierzył w przeraźliwie puste otchłanie kosmosu niż w osobowego Stworzyciela. Gdyby jednak nawet w ostatniej chwili tak utrzymywał, i tak jestem pewien, że się jeszcze spotkamy. Bowiem TEN, w którego ja z kolei wierzę, jest nie tylko nieskończenie miłosierny, ale docenia dobrych, sprawiedliwych ludzi. A Józef był czasem trudnym, ale bardzo dobrym i sprawiedliwym Człowiekiem. To zatem raczej moje niedoskonałości mogą być, Józefie, przeszkodą w tym, abyśmy właśnie TAM wspólnie zasiedli przed telewizorem i obejrzeli partyjkę Twego ulubionego snookera albo zawody biathlonowe. No bo z takim oryginałem jak Ty, nie da się przecież obejrzeć jakiejś tam piłki kopanej.
Stanisław Zabłocki