Przebieg pracy zawodowej Staszka jest właściwie bezbarwny, zwyczajny. Był sędzią „liniowym”, stale orzekał, nie piastował żadnych prezesowskich funkcji. Zaczynał jak my wszyscy – jako aplikant, a potem asesor sądowy. Szybko przyszła nominacja sędziowska w Sądzie Powiatowym w Węgrowie, niecałe 20 km od jego rodzinnego Sokołowa Podlaskiego, gdzie wzrastał w inteligenckiej, sędziowskiej rodzinie. Matka Staszka – Anna – była nauczycielką, a ojciec – Tadeusz – sędzią cywilistą w Sądzie Powiatowym w Sokołowie Podlaskim, przez niespełna 20 lat jego prezesem. Staszek wyniósł z domu sędziowski etos, powołanie do zawodu sędziego i głęboko zakorzenione, niemal pierwotne poczucie sprawiedliwości. I wrażliwość na ludzką krzywdę. Sprawy cywilne, które całe życie osądzał, pozwalały Mu spełnić sędziowską misję; bronić prawa i zawsze stać w obronie słabszego.
W 1979 r. Staszek awansował do Sądu Wojewódzkiego w Siedlcach. Orzekał w sprawach rewizyjnych oraz rozpoznawanych w pierwszej instancji. Zajmował się obrotem zagranicznym, skończył cywilistyczne studia podyplomowe. W Sądzie Wojewódzkim w Siedlcach – w 1980 r. – zapisał się do „Solidarności”. Był aktywnym działaczem, przewodniczącym NSZZ „Solidarności” pracowników okręgu Sądu Wojewódzkiego w Siedlcach oraz członkiem Krajowej Komisji Koordynacyjnej Pracowników Wymiaru Sprawiedliwości. A gdy nastąpił stan wojenny nie poddał się; mimo nacisków i naporów władz politycznych nie wystąpił z „Solidarności”. W aktach osobowych zapisano: „oświadczył, że podjęcie takiej decyzji spowodowałoby utratę jego godności”. Na ówczesną rzeczywistość „zawsze miał swoje, odmienne zdanie”. To był wówczas akt odwagi.
W 1989 r. zaczęła się Staszka przygoda z polityką. Wdał się w politykę nie po to by ją uprawiać – jako rasowy sędzia wiedział, że to dla Niego droga donikąd – ale żeby pomóc w budowie niezależnego sądownictwa i stworzeniu warunków niezawisłości sędziów. Wiedział, że niezawisłość tkwi w umyśle sędziego – sam zawsze był niezawisły i nie przeszkadzały mu w tym realia lat 70. i 80. – ale wiedział też, że nie wszyscy mają tak mocne charaktery jak On i że niezawisłość wymaga ustrojowych gwarancji.
W latach 1989–1991 był posłem na Sejm X Kadencji z ramienia Komitetu Obywatelskiego; działał w komisji sprawiedliwości i komisji prac ustawodawczych. Brał udział w tworzeniu zrębów nowego ustroju. Pracował przy ustawie o Krajowej Radzie Sądownictwa i z troską towarzyszył wyborom jej pierwszego składu. Nie zawiódł się na środowisku sędziowskim. Pierwszy skład Rady gwarantował przeprowadzenie najważniejszych zmian w sądownictwie i one się dokonały. Oprócz tego pozostawił sędziom skarb trudny do przecenienia – ich apolityczność i zakaz przynależności do partii. To jedna z wielu spraw, o które wtedy zawzięcie walczył.
W 1990 r. Staszek skończył swą polityczną przygodę; został sędzią Sądu Najwyższego w Izbie Cywilnej, ale nie zerwał misji naprawy wymiaru sprawiedliwości. Budował wraz z nami wielkość i prestiż najpierw Izby Cywilnej, a potem całego Sądu Najwyższego. Nieraz zadawałem sobie pytanie; jak On to robi? Nie stara się na kogokolwiek wpływać, niczego nie forsuje i do niczego nie namawia, niczego nie każe, a nawet niczego wyraźnie nie oczekuje, a jednak zawsze osiąga wszystkie swoje cele? To była właśnie tajemnica Staszka. Oddziaływał na nas swym wielkim autorytetem, dawał piękny przykład, a swą postawą dowodził, że w zawodzie sędziego pokora i skromność jest skuteczniejsza od „przebojowości” i ekspansywności.
Przez 10 lat siedziałem ze Staszkiem w jednym gabinecie. Był cichy, „osobny”, zamknięty w sobie, ale otwierał się od czasu do czasu. Pokazywał siebie, swoją kochaną rodzinę, mówił o żonie, o córkach, o swoich zwierzętach, psach, koniu.
Był bardzo religijny, ale nigdy tego nie demonstrował, a nawet bardzo się starał, żeby jego religijność nie była widzialna i nie ważyła na sędziowskim wizerunku. Dbał zatem bardzo, żeby jego sądzenie było „świeckie”, po prostu ludzkie, sprawiedliwe, a że przy okazji udawało Mu się krzewić zasady dekalogu… Cóż, piękna harmonia prawa cywilnego z prawem naturalnym. Staszek miał tę harmonię także w sobie.
W dorobku orzeczniczym Staszka znajdujemy wiele bardzo interesujących, precedensowych rozstrzygnięć. Staszek orzekał bardzo dużo. Pisał znakomite, zwięzłe, syntetyczne uzasadnienia, satysfakcjonujące prawników, ale także – co bardzo ważne – zrozumiałe dla zwykłych ludzi. Był sprawozdawcą w sprawie rozpoznawanej przez pełny skład Sądu Najwyższego, dotyczącej delegowania sędziów, a także w innych sprawach rozpoznawanych przez składy powiększone. Jest autorem ponad 50. uchwał zwykłych i wielu innych tezowanych i publikowanych orzeczeń. Pod koniec życia włączył się w piśmiennictwo prawnicze, aby podzielić się swym bogatym doświadczeniem. Pisał artykuły oraz komentarze dotyczące ustroju sądów powszechnych.
W 2002 r. Staszek został członkiem Krajowej Rady Sądownictwa na następne 12 lat. Nikt spośród nas nie był tak dobrze predestynowany do tej roli. Z pozycji członka Rady, a potem jej Przewodniczącego walczył o niezależność sądów i niezawisłość sędziów. Robił, ile mógł. Był zawsze otwarty na media; chętnie udzielał wywiadów, występował w telewizji, cierpliwie tłumaczył, wyjaśniał, wierzył, że w końcu przebije skorupę niekompetencji polityków, opinii publicznej, a także samych dziennikarzy. Ładnie, przekonująco mówił, ze specyficznym podlaskim akcentem. Miał duże poczucie humoru i skłonność do autoironii.
W 2010 r. Staszek, nasz kolega z Izby, bez naukowych tytułów i naukowego dorobku, sędzia z krwi i kości, został naszym Prezesem. Pierwszym Prezesem. W niewinnym liczebniku „pierwszy” zawiera się cała istota Staszkowego prezesowania. Był jednym z nas, ale nigdy się nie wywyższał. Stał z nami w równym szeregu, obok nas, ale był PIERWSZY. I myśmy to bardzo doceniali.
Obejmując stanowisko Pierwszego Prezesa wprowadził do Sądu Najwyższego powiew świeżości. Wszystko stało się bardziej „sądowe”, otwarte, przyjazne, zrozumiałe. Z umiarem, ale bez chowania głowy w piasek zaczął brać udział w dyskursie publicznym. Był stanowczy, ale nikomu nie narzucał swego zdania. Perswadował. Postawił na twórczą kontynuację. Powoływał się na swoich poprzedników, ale starał się nie powtarzać ich błędów. Spoglądał na historię Sądu Najwyższego całościowo, czerpiąc z niej co dobre i nie zważając na przyczepiane łatki i etykietki. A nade wszystko cenił sędziów. Doceniał ich trud, zaangażowanie i poświęcenie. Przy każdej okazji podkreślał, że sądy to nie wytwórnie wyroków, a sędziowie nie są robotnikami przy taśmie z przesuwającymi się szybko aktami. „Wymierzanie sprawiedliwości wymaga indywidualnego podejścia do każdego człowieka” – mawiał.
Jako Pierwszy Prezes Sądu Najwyższego ożywił także jego działalność jurysdykcyjną. Leżała Mu na sercu konstytucyjna misja ujednolicania orzecznictwa, w związku z czym inicjował wiele pytań prawnych kierowanych do składów powiększonych Sądu Najwyższego, składał wnioski do Trybunału Konstytucyjnego, składał najwyższym organom państwowym przejrzyste, skondensowane sprawozdania z działalności, przedstawiające wszystkie bieżące problemy judykatury. Miał się czym pochwalić; pod jego kierownictwem Sąd Najwyższy działał sprawnie i szybko, reprezentując najwyższy poziom merytoryczny. Pod tym względem wyróżniał się na tle europejskich sądów najwyższych.
Był pryncypialny, ale łagodny i koncyliacyjny. Starał godzić sprzeczności i łagodzić konflikty. Jako wytrawny sędzia, znający niełatwe losy naszego sądownictwa od początków niepodległości, dobrze wiedział, że w nieuniknionej, toczącej się we wszystkich ustrojach, wojnie gubernaculum przeciwko iusrisdictio sądy są na straconej pozycji. Szukał sojuszników władzy sądowniczej, ale niestety ich nie znajdował. A na pewno nie było ich tam, gdzie chciał ich znaleźć. Bardzo zwłaszcza ubolewał, że Trybunał Konstytucyjny nie potrafi określić miejsca władzy sądowniczej w ustroju państwa oraz udźwignąć roli rzecznika władzy kruchej i bezbronnej, zewsząd atakowanej i znikąd nieznajdującej wsparcia. Ale nie był też zwolennikiem młodzieńczych porywów stowarzyszeń sędziów, choć popierał wiele ich inicjatyw i pomysłów. W ostatnim okresie stawał się jednak pesymistą; widział, że niedocenianie istoty oraz znaczenia władzy sądowniczej w ustroju państwa przekracza zwykłą miarę, a opresja władzy wykonawczej w stosunku do sądów i sędziów przekroczyła punkt krytyczny.
Szanował tradycję sądową, także w wymiarze rodzinnym. W gabinecie zawiesił portret swego ojca, sędziego Tadeusza Dąbrowskiego, w stroju urzędowym. Zadbał, aby córki poszły w ślady ojca i dziadka.
Od kilku lat Staszek poważnie chorował. Bardzo poważnie. Były różne okresy, ale cały czas wisiała nad Nim groźba tego najgorszego. Cierpienie znosił z godnością, dając przykład wielkiego hartu ducha. Uczył nas optymizmu. Patrzyliśmy na Niego z podziwem. Do ostatniej chwili pracował i snuł plany, bo – jak mówił, czerpiąc słowa z Księgi, którą stawiał bardzo blisko kodeksów – „duch we mnie ochoczy, tylko ciało mdłe”. W grudniu, już bardzo zmęczony chorobą, odwiedził wszystkie Izby ze świątecznymi i noworocznymi życzeniami. Były uroczyste i bardzo tradycyjne, ale pobrzmiewała w nich nuta pożegnania. Stasiu wiedział, że koniec jest bliski, ale nie dał tego po sobie znać żadnym gestem ani słowem.
Staszek nie robił kariery i nie robił niczego dla kariery. Po prostu był sędzią. Wielkim Sędzią.
Swoimi czynami wkupił się w zasługę społeczną i dobrze zasłużył się Ojczyźnie. Jest i pozostanie dumą polskiego wymiaru sprawiedliwości.
Żegnamy Pierwszego Prezesa Sądu Najwyższego Stanisława Dąbrowskiego, Staszka, naszego kochanego, oddanego Kolegę i Przyjaciela.
Staszku! Spoczywaj w pokoju!
Jacek Gudowski